ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Sex Pistols, The ─ Never Mind The Bollocks Here's The Sex Pistols w serwisie ArtRock.pl

Sex Pistols, The — Never Mind The Bollocks Here's The Sex Pistols

 
wydawnictwo: Virgin Records 1977
dystrybucja: EMI Music Poland
 
1. Holidays In The Sun (Jones, Cook, Rotten, Vicious) [03:22]
2. Bodies (Jones, Cook, Rotten, Vicious) [03:03]
3. No Feelings (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [02:51]
4. Liar (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [02:41]
5. God Save The Queen (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [03:19]
6. Problems (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [04:11]
7. Seventeen (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [02:02]
8. Anarchy In The UK (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [03:31]
9. Submission (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [04:12]
10. Pretty Vacant (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [03:18]
11. New York (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [03:05]
12. E.M.I. (Jones, Cook, Matlock, Rotten) [03:10]
 
Całkowity czas: 38:45
skład:
Paul Cook – Drums. Steve Jones – Guitar, Bass Guitar, Backing Vocals. Glen Matlock – Bass Guitar. Johnny Rotten – Lead Vocals. Sid Vicious – Bass Guitar.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,5
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,3
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,4
Arcydzieło.
,20

Łącznie 38, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
31.01.2011
(Recenzent)

Sex Pistols, The — Never Mind The Bollocks Here's The Sex Pistols

Naczelny się zdziwił, gdy ujrzał miesiąc temu Boney M. na artrocku. Tym razem dyskretnie mu zasugerowałem, żeby przed zajrzeniem dziś na stronę zaopatrzył się w alprazolam lub hydroksyzynę. Albo przynajmniej w solidną dawkę nerwosolu. Sex Pistols na artrock.pl? A czemu nie? Zwłaszcza że jest okazja. Dziś, 31 stycznia 2011, John Joseph Lydon also known as Jasiu Zgniłek obchodzi 55.urodziny.

Zaczęło się od założonego w 1972 roku w Londynie amatorskiego tria The Strand. W zespole tym na kradzionych instrumentach grało dwóch nastolatków z robotniczych rodzin: perkusista Paul Cook i śpiewający gitarzysta Steve Jones. Po paru latach amatorskiego grania Jones i Cook zaczęli rozglądać się za jakimś bardziej konkretnym miejscem na próby i za kimś, kto ewentualnie sfinansuje pierwsze nagrania. Rolę tę wzięła na siebie dość ekstrawagancka para, prowadząca kilka sklepów w Londynie. Ona nazywała się Vivienne Westwood, on – Malcolm McLaren. I tak The Strand zaczął funkcjonować bardziej profesjonalnie. Najpierw basistą został student sztuk pięknych Glen Matlock, potem wyleciał gitarzysta Wally Nightingale. Jones zostawił wtedy mikrofon i skupił się na grze na gitarze, a zespół – wtedy już zwący się QT Jones And The Sex Pistols – zaczął szukać wokalisty. McLaren próbował ściągnąć członków rodzącej się wtedy nowojorskiej sceny punkowej – najpierw Sylvaina Sylvaina z The New York Dolls, potem Richarda Hella z Television – ale odmówili. W orbicie zespołu był też m.in. Midge Ure, ale też ostatecznie zrezygnował. Wtedy panowie zaprosili do zespołu wypatrzonego na ulicy dziewiętnastolatka. Niejakiego Johna Lydona.

Lydon – ochrzczony przez Jonesa „Johnny Rotten” z uwagi na fatalny stan zębów – okazał się być wreszcie tym właściwym człowiekiem. Choć przez krótki czas na orbicie zespołu pojawiali się inni muzycy – ostatecznie ustalił się skład Cook – Jones – Matlock – Rotten. Czterech zwykłych chłopaków, z robotniczych rodzin. A w latach 70. XX wieku Wielka Brytania była dla takich fatalnym miejscem. Paraliżowana ciągłymi strajkami, ogromnym bezrobociem, powszechnym marazmem i brakiem perspektyw. I muzyka, jaką grali – wtedy już – The Sex Pistols, była idealnym wyrażeniem wściekłości, buntu i gniewu, jaki narastał wśród ulic robotniczych dzielnic Zjednoczonego Królestwa. Zaczęły się pierwsze koncerty nowego zespołu. Muzycznie jeszcze takie sobie, natomiast specyficzne jako całość: z reguły kiedy chłopcy otwierali koncerty innych grup, oprócz grania muzyki chętnie zaczynali dewastować sprzęt gwiazd wieczoru, a gdy ci wchodzili na scenę i próbowali Pistolsów usunąć – chętnie startowali do bójek na pięści. Na jednym z koncertów oprócz grania muzyki nic się nie działo – to obecna na widowni Westwood uderzyła w twarz sąsiada, a w chwilę potem wśród publiczności toczyła się już istna bitwa, w której środku znajdowali się Lydon i jego kompani.

W połowie 1976 Pistols pod okiem producenta Chrisa Speddinga po raz pierwszy stawili się w studiu. Teraz na koncertach to oni byli głównymi wykonawcami – przed nimi grali choćby The Clash czy The Damned. Pierwszą wytwórnia, która podpisała kontrakt z nową „gwiazdą” londyńskiego (i nie tylko) undergroundu, było EMI. Wkrótce potem, gdy na żywo w telewizji Jones obrzucił prowadzącego program fuckami, zespół dostał w Zjednoczonym Królestwie ban na występy. Z 20 koncertów zaplanowanej trasy odbyło się tylko 7. Koncerty w kontynentalnej Europie na początku 1977 odbyły się bez problemów, ale gdy jeden z muzyków zwymiotował był publicznie na lotnisku – EMI straciło cierpliwość i po kilku miesiącach „współpracy” zerwało kontakty z zespołem. Jeszcze krócej wytrzymali bossowie kolejnej firmy, z którą Pistols podpisali kontrakt – A&M. Jedynie tydzień.

W międzyczasie zmienił się skład zespołu – kompani pogonili Matlocka, bo był zbyt gładki, zbyt grzeczny. Na jego miejsce wbił załogant, będący wręcz symbolem punku – chudy, blady, z nastroszonymi kudłami i przylepionym do gęby szyderczym uśmiechem. Niejaki John Ritchie. Wzbudził sympatię reszty zespołu, natomiast nie wzbudził sympatii niejakiego Sida. Chomika Lydona. Sid – ponoć łagodny i cherlawy – zdrowo pokąsał Ritchiego, który ochrzcił zwierzaka mianem Złośliwy Sid – Sid The Vicious. Ksywka Sid Vicious przylgnęła wtedy do samego Ritchiego.

Sid może i wyglądał bardzo punkowo, ale na basie grać nie umiał. Na płycie zagrał tylko w „Bodies”; w pozostałych utworach, oprócz nagranego jeszcze z Matlockiem „Anarchy In The UK”, gitarę basową wziął do ręki Jones. Zresztą głównym powodem, dla którego Vicious trafił do zespołu, było to, że był niezłym zadymiarzem. Jeden z niedoszłych Pistolsów, dziennikarz Nick Kent, za nieprzychylny tekst o zespole zarobił od niego łańcuchem rowerowym.

Na płycie? Ano tak. W końcu znalazł się odważny – Virgin Records. Zaczęło się od singla, który był zresztą jednym z powodów zerwania współpracy przez A&M – „God Save The Queen”. W sensie, że Wielka Brytania się sypie, bezrobocie, brak perspektyw, ulice toną w brudzie, a królowa urządza sobie triumfalny jubileusz ćwierćwiecza rządów, za potężną kasę. „Boże chroń królową i jej faszystowski reżim” zaszokowało Brytyjczyków. Do tego chłopcy chcieli zagrać ten numer królowej osobiście, na barce przepływającej po Tamizie obok pałacu Westminster. Do akcji wkroczyła policja i zmusiła towarzystwo do porzucenia planów. A potem, w październiku, ukazał się (nagrany pod pieczą producenta Chrisa Thomasa) debiutancki album. Miał się nazywać „God Save The Sex Pistols”; ostatecznie stanęło na „Never Mind The Bollocks Here’s The Sex Pistols”.

Co było potem – wiadomo. W trzy miesiące po wydaniu płyty z zespołem rozstał się skłócony z McLarenem Rotten. Do tego doszły problemy z Viciousem – jeśli Lydon, bynajmniej nie aniołek, nie mógł wytrzymać jego zadymiarstwa, to ten fakt mówi sam za siebie. I zespół się posypał. Niby były single, ale w sumie trudno nazwać je zespołowymi; niby pojawił się film ”The Filth And The Fury”, ale... Pistolsów jako zespołu już w zasadzie nie było. Potem zmarła dziewczyna Sida – Nancy Spungen. A w kilka miesięcy potem ze światem rozstał się też sam Vicious. W tym czasie Lydon miał już Public Image Ltd…

W sumie więc – The Sex Pistols mają na koncie jeden album studyjny. To jest taki punk, jaki ma być – ostro, surowo, bezkompromisowo. Bez słodkich harmonii wokalnych, bez wygładzania brzmienia, bo się radio obrazi, bez przebojowych refrenów – w stylu Offspringa i im podobnych. Zresztą Dexter i spółka to tak naprawdę koło punku nigdy nie stali. Krótko, zwięźle, z odpowiednią dozą arogancji w wykonaniu, z odpowiednią porcją brudu. Taki jest właśnie choćby „God Save The Queen”. Potężny gitarowy hałas, korzeniami sięgający gdzieś do rock’n’rolla lat 50., ale dużo bardziej szorstki, agresywny. Oszczędna, krocząca sekcja. I agresywny, zaczepny śpiew, podszyty jadem i arogancją. Co zresztą wystarczyło na numer 1 na liście przebojów BBC. Włodarze szacownego brytyjskiego radia, widząc na szczycie listy utwór zakazany przez ich rozgłośnię, prawdopodobnie mieli pełne portki. W każdym razie w oficjalnym notowaniu po prostu nie podano tytułu i wykonawcy hitu nr 1 z listy, zastępując go pustym miejscem. Co ciekawe, Pistolsi zdmuchnęli z czołówki listy innego niezłego załoganta – Roda Stewarta i jego „I Don’t Want To Talk About It”. Równie zaczepnym hymnem jest „Anarchy In The UK” – jedyny singel dla EMI. Po swojej niedoszłej wytwórni chłopcy złośliwie pojechali w utworze zatytułowanym po prostu "E.M.I." Zresztą, wszystkie utwory na tej płycie stoją na jednakowo dobrym poziomie.

Poza tym, jak się wsłuchać w tą muzykę – to nie są bynajmniej trzy akordy w kółko. Podkłady, krótkie solówki, riffy Jonesa wskazują, że facet umiał zagrać więcej. Produkcja też nie jest prostacka: potężne, masywne brzmienie, ściana gitarowego hałasu. Popisy Rottena to też nie jest bezmyślne darcie mordy – choćby jadowita złośliwość, z jaką zaśpiewał to zadziorne, bezczelne „God save the Queen – we mean it, maaaan!” Do tego to niesamowite „r-r-r-r”. Chyba nawet Fish tak nie potrafił. Zresztą, całkiem sensowne wokalne zdolności Lydona zna każdy, kto zna jego dokonania z Public Image Ltd. Co ciekawe, wzorem dla Rottena jako wokalisty był niejaki Peter Hammill – twórca, przypomnijmy, protopunkowego albumu „Nadir’s Big Chance” (choć Rotten wolał „Godbluff”).

Tak po prostu – mamy tutaj niecałe czterdzieści minut wściekle energetycznego, żywiołowego, bezkompromisowego rocka. Uproszczonego, ale nie prostackiego. Zupełnie się nie starzejącego, nie tracącego świeżości nawet po trzydziestu z górą latach. I pozbawionego choćby jednej fałszywej nuty. Autentycznego do szpiku kości. Czyli takiego, jaki powinien być rock. Jakby nie patrzeć – to jest bardzo ważna płyta, którą znać wypada. Nie tylko dlatego, że grunge’owa młodzież, słuchając tej płyty, odkryje, że styl takiej Nirvany nie wziął się znikąd.  I bynajmniej nie tylko Nirvany. I nie ma się co krzywić, że to muzyka mocno odległa od tego, co na ogół nasz serwis proponuje. Zresztą cytując jednego z redaktorów: my nie zamykamy się na nic. Przeciętny czytelnik wchodząc na naszą stronę wie, że może spodziewać się wszystkiego. Poza tym taki Roger Waters to w sumie przecież punkowy załogant jak się patrzy. I to nie tylko dlatego, że zdarzyło mu się splunąć na fana.
 

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
Picture theme from BloodStainedd with exclusive licence for ArtRock.pl
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.