ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Something Like Elvis ─ Cigarette smoke phantom w serwisie ArtRock.pl

Something Like Elvis — Cigarette smoke phantom

 
wydawnictwo: post_post records 2002
 
1. foam 6:47
2. morning in melbourne 2:56
3. space trip 4:50
4. song for alexandra 4:08
5. mastershot 7:40
6. egzistantional limerick 2:15
7. cardiac 4:01
8. electric eye 8:44
9. phantom 6:28
10. rolling tape 4:20
11. someday, somewhere... 5:45
 
Całkowity czas: 58:00
skład:
Kuba Kapsa: bas, lead voc, git [4,7], electric piano [5, 11], synthesizers [10], solina organs [11]
Slaw Schredriksen: git, bas [4 5, 7], voc [1], drums [11]
Maciej Szymborski: accordion, electric piano, synthesizers, organs, git [5]
Bartek Kapsa: drums & percussions
Artur Maćkowiak: git, second bas [5, 8, 10]
Barbara Podgórska (Tissura Ani) sings on „someday, somewhere...”
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,6

Łącznie 9, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
24.05.2003
(Gość)

Something Like Elvis — Cigarette smoke phantom

Ostatnie kilka dni biłem się z myślą, czy warto zamieszczać ten tekst na stronach Caladanu, czy jest sens narażać taką muzykę na ryzyko zlekceważenia, czy nawet wyśmiania przez szacownych "progowców”. Postanowiłem jednak zaryzykować. Chociaż ludzie tworzący zespół, który chciałbym przedstawić, prawdopodobnie nie wiedzą gdzie zaczyna się i gdzie kończy muzyka określana mianem prog, a nawet z dużym prawdopodobieństwem rzec można, że ich to po prostu nie interesuje, to muzyka rodząca się w ich głowach jest miksturą w dużej mierze progresywna.

Zespół Something Like Elvis, bo to z jego powodu całe to pisanie, jest jednym z kilku okrętów flagowych w skromnej flotylli polskich bandów grających muzykę niezależną. Co niektórzy progortodoksi lekceważąco określają to poletko muzyczne mianem „brudy”, co należy na starcie skwitować miną pełną politowania bądź pobłażliwym uśmieszkiem (gdy mowa o SLE reguła ta jest wręcz obowiązkiem).

Gwiazda SLE eksplodowała w roku 1998, gdy debiutancka, bardzo energetyczna płyta „Personal Vertigo” zdobyła serca rzesz słuchaczy w Zachodniej Europie, w Polsce wzbudzając zaledwie szmer, i to głównie w środowiskach krytyki muzycznej. Potwierdzeniem dużego sukcesu chłopaków z Szubina było wspólne europejskie tournee z gwiazdą muzyki niezależnej – kanadyjską formacją Nomeansno. Druga płyta zespołu - „Shape” - to dzieło bardziej przemyślane, choć w moje gusta nie trafia tak skutecznie jak debiut.

W zeszłym roku z zakamarków muzycznej alternatywy wypłynęło najmłodsze dziecię zespołu – „Cigarette Smoke Phantom”. Nauczony doświadczeniem dźwięków z poprzednich płyt przygotowałem odpowiednią taktykę obrony, tymczasem cios nadszedł z zupełnie innej strony. I to cios nokautujący. Zespół bardzo zdecydowanie i do cna prawie zerwał ze swoim dawnym stylem. Niegdysiejsza bezpośredniość przekazu i soczyste łojenie niemal całkowicie ustąpiły pola matowym i ociężałym strukturom rozmazanych klawiszy, poukładanych, regularnych, choć nierzadko ocierających się o jazz rytmów, mięsistych, smakowitych dźwięków basu, wspaniałych, misiowatych, rzadko przyjmujących dawne kształty partii gitar i snujących się leniwie jak papierosowy dym intrygujących opowieści wokalisty (a może bardziej narratora?). To co uderza w tym wydawnictwie to niezwykła spójność, każdy kawałek jest na swoim miejscu, niczym w solidnej, markowej układance. Wszystkie pasują do siebie, a jednocześnie każdy znakomicie istnieje w pojedynkę, każdy dysponuje czymś niepowtarzalnym. Doprawdy takiego wyczucia, smaku muzycznego i umiejętności budowania klimatu może muzykom SLE pozazdrościć wielu bardziej utytułowanych i doświadczonych muzyków.

Płyta powoli i systematycznie przenika do mojego umysłu, a proces jej poznawania i ulegania jej intrygującemu klimatowi mógłbym przyrównać do długaśnego tańca odbijanego, przy czym kolejnymi partnerami są poszczególne utwory zawarte na płycie. Najpierw uległem urokowi otwierającego wydawnictwo kawałka „foam” z hipnotyzującym głosem wokalisty i świetnymi fakturami dźwiękowymi generowanymi przez pomrukujące gitary i doorsowskie pianino elektryczne. Kolejnym zauroczeniem był utwór „space trip” nęcący prostym, aczkolwiek niezwykłym, jakby złożonym z dwóch różnych partii, rytmem. Z objęć tego kawałka po jakimś czasie wpadłem prosto w ramiona lekko transowego, obdarzonego rewelacyjnym, przesterowanym brzmieniem basu „morning in melbourne”, by po kilkunastu przesłuchaniach zasłuchać się na zabój w cudownym, zadumanym, mogącym „rozkleić” niejednego miłośnika King Crimson (!) „song for alexandra”. Teraz robię maślane oczy do „mastershot”, utworu rozpędzonego niczym samochód bez hamulców z historii opowiadanej przez wokalistę / narratora (niepotrzebne skreślić). Cieszę się na myśl, że przede mną jeszcze sześć równie wspaniałych dziełek, które kolejno omamią mnie swoim niepowtarzalnym nastrojem i zabiorą w podróż, każdy w innym kierunku oczywiście. A potem, jestem tego prawie pewien, wszystko potoczy się od nowa.

Serce rośnie, gdy słucha się takich płyt. Świadomość, że tak niezwykłe dźwięki powstają z czystego entuzjazmu i fascynacji, tam gdzie nie ma nawet zapachu pieniędzy, w salach domów kultury w prowincjonalnych miasteczkach, wlewa w moje serce wiarę w przyszłość polskiego ambitnego grania, oczywiście tego poza głównym nurtem. Nawet realizacja płyty niemal w całości odbywała się w warunkach urągających powszechnie przyjętym normom (sala prób zespołu w szubińskim domu kultury), a efekt końcowy jest po prostu świetny.

Jak dla mnie Something Like Elvis to jeden z lepszych polskich zespołów w ogóle. Aż boję się pomyśleć co ci utalentowani muzycy mogą stworzyć na następnym wydawnictwie. Wiem tylko, że nie pozwolę sobie czekać z odsłuchaniem ich następnego wydawnictwa tak długo, jak w przypadku „Cigarette Smoke Phantom”. Ta płyta sprawiła, że z szeregowego słuchacza i bacznego obserwatora poczynań zespołu przerodziłem się w zagorzałego fana. Niektórzy miłośnicy nurtu prog bacznie obserwują horyzonty muzyczne odnajdując tam mnóstwo dźwięków zespołów w większości już znanych , które mają stanowić bazę tego gatunku na przyszłość. Niewielu obserwuje, co dzieje się za ich plecami, a być może tam właśnie, gdzieś na dalekim horyzoncie, majaczy sylwetka zespołu Something Like Elvis. Jeśli tak jest rzeczywiście, to może rozciąganie progświatka, którego nieświadomie podjęli się muzycy SLE, stworzy przestrzeń dla kilku nowych , równie dobrych jak muzyka SLE, przedsięwzięć. Oby tak było.
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.