ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Mars Volta, The ─ The Bedlam In Goliath w serwisie ArtRock.pl

Mars Volta, The — The Bedlam In Goliath

 
wydawnictwo: Universal 2008
 
1. Aberinkula (5:47), 2. Metatron (8:13), 3. Ilyena (5:38), 4. Wax Simulacra (2:41), 5. Goliath (7:17), 6. Tourniquet Man (2:41), 7. Cavalettas (9:35), 8. Agadez (6:45), 9. Askepios (6:33), 10. Ouroboros (6:38), 11. Soothsayer (9:10), 12. Conjugal Burns (6:36)
 
Całkowity czas: 77:03
skład:
- Omar A Rodriguez-Lopez / guitars, synthesizers
- Cedric Bixler Zavala / vocals
- Thomas Pridgen / drums
- Juan Alderte / bass
- Isaiah Ikey Owens / keyboards
- Marcel Rodriguez-Lopez / percussion, synthesizers
- Pablo Hinojos-Gonzalez / sound manipulation
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,2
Album słaby, nie broni się jako całość.
,2
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,2
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Niezła płyta, można posłuchać.
,0
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,12
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,22
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,19
Arcydzieło.
,19

Łącznie 82, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 7 Dobry, zasługujący na uwagę album.
14.02.2008
(Recenzent)

Mars Volta, The — The Bedlam In Goliath

Wbrew opiniom, z jakimi spotkałem się na forach internetowych i w kilku recenzjach muzycznych, muszę stanowczo stwierdzić, że „The Bedlam In Goliath” nie jest powieleniem tych samych pomysłów, jakimi The Mars Volta raczą nas od 2003 roku. Odwrotnie, nowy album amerykańskiej grupy awangardowej wprowadza znaczną nowość do ich dotychczasowej muzyki.

„Z czaru, wdzięku i z form przyrody publiczność zna tylko to, co zaczerpnęła w szablonach pomału przyswojonej sztuki, artysta zaś oryginalny zaczyna od odrzucenia tych szablonów, dlatego państwo Cottard, będący w tej mierze obrazem publiczności, ani w sonacie Vinteuila, ani w portretach malarza nie znajdowali tego, co dla nich stanowiło harmonię muzyki i piękno malarstwa. Kiedy pianista grał sonatę, zdawało się im, że łowi na chybił trafił na klawiaturze nuty w istocie nie związane w formy, do których przywykli.”

Dlaczego cytuję te słowa Marcela Prousta? Otóż myślałem ostatnio o współczesnych państwie Cottard i doszedłem do wniosku, że pewnie nie doceniliby trzech pierwszych albumów The Mars Volta, jednak ich czwarty krążek już mógłby sprawić im nie lada przyjemność. Skąd takie przypuszczenie? Niestety mam wrażenie, że Amerykanie z TMV poświęcili swoją intymną bezkompromisowość, dla spełnienia przyjemności Cottardom. Chyba nie powinienem tego potępiać – z uwagi na zacność intencji – jednak czuję się troszkę zawiedziony.

Czym zatem możemy się wraz z Cottardami cieszyć na nowym wydawnictwie TMV? Przede wszystkim jest to najbardziej energetyczny przykład ich grania od zamierzchłych czasów At The Drive-In. Całość otwiera potężny muzyczny kopniak w postaci „Aberinkula”, co wychodzi trochę nienaturalnie. To tak, jakby z czajnika buchnęła para jeszcze przed zagotowaniem wody. W przypadku „Amputechture” instrumentalne grzałki (wspomagane dyskretnym chuchaniem Cedrika) przez siedem minut męczyły się, nim kipiący wywar nadawał się do wydobycia przyjemnie pobudzającej esencji z marsvoltowej torebki z muzyką. Na czwartym albumie TMV wydobywają tą esencję jakimś magicznym sposobem od razu. Może to budzić pewne wątpliwości, czy aby marsvoltowy trunek dobrze się zaparzył.

Jak się okazuje w dalszej części płyty, muzyczny napar z czasem nabiera smaku. Poprzez przyzwoity i wpadający w ucho „Metatron” słuchający dochodzą do prawdziwej perełki tego albumu – „Ilyeny”. Początkowo utwór ten może wydawać się nijaki. Trzeba się jednak w niego wsłuchać – dopiero wtedy ujawnia swoje zacne uroki. Śliczne latynoskie wstawki i niesamowita sekcja rytmiczna (Juan Alderte i Thomas Pridgen – ukłony!) z tego niepozornego utworu stworzyły coś, co urzeknie nie tylko naszych drogich Cottardów.

Zaraz po tym, wśród typowych dźwięków „Wax Simulacra” przebijają się nietypowe wokale Cedrika. No i wygląda na to, że grupa usankcjonowała wcześniej nieusprawiedliwione porównania z zespołem Coheed & Cambria. I tym sposobem niektórzy krytycy, przed miesiącami porównujący ich do C&C, przestali być śmieszni. Miło ze strony TMV.

W końcu na scenę wkracza Goliat, który okazuje się quasi-klonem solowego utworu Omara Rodrigueza – „Rapid Fire Tollbooth”. Niestety z oryginału zniknęła jedna z najlepszych solówek w historii jego gitary, pojawiła się za to dodatkowa, kilkuminutowa zwrotka. Na pewno nie wyszło to na korzyść tej kompozycji, jednak i tak miło usłyszeć ją na płycie.

Następni w kolejce czekają już: mirandopodobny wprowadzacz „Tourniquet Man” i jego całkowicie nieudane rozwinięcie – „Cavelettas”. TMV wytrwale próbowali rozpędzić ten utwór, ale się nie udało. To tak, jakby chcieli z trójki ruszyć Lanosem pod górkę – a mogę poświadczyć, że to niemożliwe. Amerykanie z uporem próbowali ruszyć dalej, ale ciągle grzęźli wśród instrumentalno-wokalnych krztuszeń. Jedyny skutek tych prób jest taki, że zostało trochę smrodu (złagodzonego przez piękny saksofon w okolicach siódmej minuty). Dlatego też Omarowi i spółce nie pozostawało nic innego, jak tylko zmienić pojazd, co dla dobra słuchaczy i własnej reputacji szybko uczynili. Potem było już znacznie lepiej.

W momencie słuchania „Cavelettas” odkryłem jednak największy problem nowego albumu TMV – niedopracowane kompozycje. Utwory nie mają ani wstępu, ani zakończenia. O ile rozwiniecie jest dobre, możemy przymknąć na to oko. Jednak w przypadku „Cavelettas”, którego treściowe rozwinięcie można by zawrzeć w kilkudziesięciu sekundach, zrozumiałem, że to poważna usterka „The Bedlam In Goliath”. Nie twierdzę, że TMV zawsze byli mistrzami kompozycji (patrz: „Miranda”), jednak dopóki całość wychodziła dobrze, nie widziałem powodu, żeby się czepiać. Skoro jednak zgrzyta, warto wykryć te miejsca i je szybko naoliwić.

Chociaż kolejne utwory powielają te same niedociągnięcia, jednak bliżej im do tradycji starego Mars Volty, dlatego brzmią o wiele lepiej. „Agadez” wydaje się żywcem wyjęty z „Amputechture”, podczas gdy „Ouroborous” mieści elementy bardzo charakterystyczne dla klimatu „Frances The Mute”. Najlepszym momentem drugiej części płyty zdecydowanie jest egzotyczny „Soothsayer” z niebanalnym zakończeniem, którego nie powstydziłby się reżyser filmu „Lawrence Of Arabia”. Arabskie nuty pod koniec płyty zupełnie zaskakują, tych którzy zapomnieli już, kogo ilustracja znalazła się na okładce. Zaskakują tym bardziej, że w tle kolejnych utworów cały czas słyszeliśmy głównie latynoskie odwołania. Żadna płyta TMV nie prezentowała tyle egzotyki co „The Bedlam In Goliath”. I to właśnie dzięki niej album staje się warty wielokrotnego słuchania. Z hałasu ciężkich muzycznych tupnięć Goliata co chwila wyłaniają się bowiem urocze regionalne dźwięki, dla których warto przeczekać nudniejsze minuty „grania dla Cottardów”.

Jak mogę zakończyć tą recenzję? Najlepiej skorzystać z patentu The Mars Volta i zakończyć w sprawdzony sposób (porównaj „Conjugal Burns” z „La Tirania De La Tradicion” z solowego albumu Omara - identyczne tło muzyczne!). A zatem polecam nowe dzieło amerykańskich awangardzistów, pomimo że sam się trochę na nim zawiodłem. Wierzę jednak, że innych ten zawód ominie.

 
 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.